Mama mnie nauczyła, żebym nie patrzył ludziom prosto w twarz.
Po latach dowiedziałem się, że szmalcownicy rozpoznawali Żydów po oczach
Miałem około roku, gdy w 1941 r. moja polska mama Marianna Siwińska zabrała mnie z getta. Przez kilka lat wychowywała mnie wspólnie z Władysławem Wielesikiem, którego nazywała moim chrzestnym ojcem. Potem ich drogi się rozeszły. Była dla mnie prawdziwą matką i kochała jak własnego syna. Ciężko pracowała, żeby nas utrzymać. Żyliśmy biednie, matka zabierała do pracy suchy chleb, żebym ja mógł jeść kromki z masłem. Była mądrą i dobrą kobietą. A ja nie potrafiłem tego docenić — uciekałem z domu, nie chciałem się uczyć. Gdy miałem 13 lat, poszedłem do pracy. Zaległości w nauce nadrobiłem, gdy już miałem żonę i dzieci.
Różniłem się wyglądem od innych. Miałem czarne oczy i włosy, śmiano się, że jestem czarniejszy od kruka. Dzieciaki krzyczały za mną na podwórku — Żyd. Mama poskarżyła się ich rodzicom i więcej mi już nie dokuczano. Domyślałem się, że jestem przybranym synem, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Gdy byłem dzieckiem, nie interesowałem się tym, gdy dorosłem, liczyłem, że matka sama powie mi prawdę.
Mijały lata, byłem zajęty pracą, nauką, rodziną i sprawa mojego pochodzenia zeszła na dalszy plan. Poukładałem sobie życie, ale nie dawała mi spokoju myśl — kim naprawdę jestem? Przybrany ojciec, który razem z matką przyniósł mnie z getta, już nie żył. Zacząłem więc wypytywać rodzinę i sąsiadów. Dowiedziałem się tylko, że zabrano mnie z getta, matka miała w domu doku menty zapisane hebrajskim alfabetem, ale spaliła je w 1968 roku.
Pod koniec życia mama zachorowała. Nie chciała jeść, bałem się, że zagłodzi się na śmierć. Prosiłem ją, namawiałem, krzyczałem nawet. Raz, gdy podniosłem na nią głos, powiedziała: „Czemu tak na mnie wrzeszczysz, czemu mnie tak nienawidzisz? Gdyby nie ja, to by cię Niemiec dawno zadusił”.