Ojciec mnie kochał, a ja kochałam jego. Byłam prawdziwą córeczką tatusia
W styczniu 1943 roku zabrali mnie z sierocińca Leokadia i Jan Zalewscy — moi polscy rodzice. Trafiłam do nich trochę przypadkiem — kobieta, która zamierzała mnie adoptować, znalazła pod swoimi drzwiami małego chłopca i postanowiła go przygarnąć. Ja byłam nadal „do wzięcia”. Dowiedziała się o tym mieszkająca po sąsiedzku moja późniejsza matka i wzięła mnie do siebie. Myślę, że nie chciała być matką. Potrzebowała dziecka, bo chciała przywiązać do siebie męża. Była dla mnie niedobra, karciła mnie z byle powodu, biła.
Ojciec zabierał mnie wszędzie ze sobą. Nauczył mnie tańczyć i śpiewać — grał na akordeonie, a ja wirowałam w tańcu. Często mnie chwalił i mówił, że jest ze mnie dumny. Gdy miałam osiem lat dotarło do mnie, że nie jestem jego córką, tylko zostałam przygarnięta. Uświadomiły mi to dzieci z rodziny, przezywając mnie — Żydówka ze żłobka wyjęta.
Małżeństwo rodziców nie było udane, rozeszli się po czternastu latach. Po rozwodzie musiałam zostać z matką. Ojciec wyprowadził się do babci, która miała tylko jeden pokój. Mimo to nie straciłam z nim kontaktu, spotykałam się z nim, sprzątałam, zabierałam rzeczy do prania. Uwielbiałam go, a on mnie kochał.
Z matką nie miałam nic wspólnego, byłyśmy zupełnie różne. Była ładną kobietą, lubiła się bawić, uwodzić mężczyzn. Myślę, że nie miała instynktu macierzyńskiego. Raz zapytałam ją, skąd mnie wzięła? Odpowiedziała, że znalazła na śmietniku. Byłam już wtedy dorosłą kobietą, ale bardzo mnie to zabolało.
Matka dożyła 88 lat, opiekowałam się nią do końca. Uważałam to za swój obowiązek. Cierpiała na chorobę Alzheimera, była bardzo trudna, uciekała, biła mnie. Przychodziłam do domu wieczorem i płakałam z bezsilności. Między nami był mur, ale uważałam, że ponieważ jest stara i chora, ja muszę się nią zająć.